Co jakiś czas wracam do słuchania płyty „Places” łódzkiego duetu Insomnia. Zamiast standardowej recenzji, poprosiłem muzyków o trochę szczegółów na temat powstania i zawartości tej płyty. Na pytania w imieniu tandemu odpowiedział Łukasz Modrzejewski, obok Adama Mańkowskiego, współautor wszystkich nagrań grupy.
D.K: Zanim pojawił się projekt Insomnia – „Shadows and Mists”, wspólnie skomponowaliście album „Places”. To muzyka trudniejsza w odbiorze od następującej po niej płyty i kto wie, może przez to trafia do innej grupy odbiorców? W każdym bądź razie mam wrażenie, że napracowaliście się nad nią dużo. Jak to wyglądało w rzeczywistości?
Ł.M.: Miło nam słyszeć, że jest trudniejsza w odbiorze w stosunku do swojej młodszej siostry – „Shadows and Mists”, ale zapewniamy Cię, że i tak jest dużo łagodniejsza i przyswajalna, niż to co zrobiliśmy na debiucie Extreme Agony. Czy skierowana jest do innej grupy słuchaczy? Tego nie wiem, nigdy nie targetujemy naszej grupy docelowej. Jest przede wszystkim skierowana do ludzi mających otwarte uszy, dusze i serca na muzykę. W przypadku „Places” jak i do tego co było wcześniej, a także później i do tego co będzie kiedyś w przyszłości, mamy taki stosunek, że zawsze wkładamy w to co robimy siebie i cieszymy się, że możemy podzielić się cząstką siebie z kimś innym. Cieszymy się jeszcze bardziej gdy komuś to się podoba i jest to dla nas największa nagroda. A wracając jeszcze do Twojego pytania, ten krążek jest inny i poniekąd wynika to z tego, że w tamtym czasie jakoś bardziej byliśmy przesiąknięci noisem, nieco chłodniejszymi obliczami elektroniki itd. Poza tym ten materiał powstawał trochę dłużej, dużo się przez ten czas wydarzyło różnych rzeczy – niekoniecznie dobrych i przyjemnych. Współpracowało nam się jak zawsze dobrze, Insomnia istniała wtedy już dobrych parę lat, ja Adama znam ponad dekadę więc była to niezwykła frajda, że mogliśmy nad „Places” pracować razem.
D.K.: Wyjątkowo mroczna, czarno-biała okładka skojarzy mi się destrukcyjnie, coś typu upadek wież WTC z wyeksponowanym, odpychającym wizerunkiem jakby demonicznej twarzy. Czy o takie asocjacje Wam chodziło?
Ł.M.: Nie do końca z WTC. Stockhausen swojego czasu określił zamach na WTC mianem największego dzieła sztuki wszechczasów. Niezmiernie cenię jego kompozycje, jego podejście do muzyki, ale niekoniecznie lubię, co więcej zgadzam się z jego opiniami – takimi jak ta wyżej. Zdecydowanie wolę cytować Franka Zappę. Jeśli ktoś świadomie i z premedytacją celuje kilkoma tonami stali w wieżowiec zabijając przy tym tysiące ludzi, a setki raniąc jest opętanym szaleńcem i kimś kogo bez niewybrednych epitetów nie jest łatwo nazwać. Oczywiście Zachód i Ameryka nie są niewinnymi barankami bez skazy, ale to temat na osobny wywiad, toteż wróćmy do naszego albumu. Jak już wspomniałem nie ma tam kontekstów związanych z zamachami 11 września, nie ma bezpośrednich inspiracji Ameryką, chociaż Stany są niewątpliwie inspirującym miejscem. Nigdy tam nie byłem, ale chętnie bym je zwiedził i zrewidował to co sądzi o nich na przykład Jean Baudrillard. W latach 2008-2010 dość dużo podróżowałem po Polsce, po dużych miastach, miasteczkach, a często trafiałem na wsie składające się z pięciu, sześciu gospodarstw. To było niesamowite doświadczenie, spotkałem wielu ludzi i poznałem ich historie. Zafascynowały mnie te miejsca, stąd właśnie taki tytuł. Ale nie chodziło nam o jakieś konkretne miejsca, które są tu i teraz, które znamy. Każdy ma też jakieś miejsca szczególne dla siebie, miejsca w których był, jest, chciałby być, a często nawet takie w których nigdy nie będzie. Podczas tych wspomnianych podróży wykonałem mnóstwo zdjęć. To, które znalazło się na okładce zrobiłem w Krakowie i przedstawia ono tzw. „szkieletora” – nigdy nieukończony biurowiec NOT. Jego budowę rozpoczęto w 1975 roku i przez cztery lata budowy postawiono jedynie żelbetonową konstrukcję. Potem pomysłów na jego ukończenie było wiele, kilka razy chciano go zburzyć, przebudowywać, podwyższać itd. Gdy byłem ostatni raz w Krakowie był dalej w takim stanie, będę tam za dwa tygodnie na koncercie No-Man, to zobaczę co się z nim dzieje, ale nie spodziewam się, że zobaczę tam piękny i ukończony wieżowiec. Ponieważ w Krakowie praktycznie na ma żadnych wysokościowców, nie licząc wież kościołów „szkieletor” dość szczególnie wybija się ponad horyzont czym doprowadza do szału wielu mieszkańców Grodu Kraka. Co ciekawe, to udało mi się go uchwycić w szczególnym momencie, ponieważ zazwyczaj jego konstrukcja oblepiona jest masą banerów reklamowych i ciężko jest go zastać w takiej formie jaką widać na okładce. Gdy pokazałem Adamowi to zdjęcie i zaproponowałem tytuł „Places”, bez wahania przystał na moją propozycję. Ponadto naszym zdaniem on świetnie oddaje formę tego krążka… mroczny, oddarty, tajemniczy… Poza tym „Places” towarzyszył multimedialny album, w którym znalazły się moje inne zdjęcia różnych miejsc. Pierwotnie chcieliśmy dołączyć te zdjęcia w formie książeczki do całego albumu, ale niestety to znacznie podnosiło koszta. Jeśli kiedyś będziemy mieli odpowiedni budżet, myślę, że wrócimy do tego pomysłu.
D.K.: track 1 Strange Beginnings of a Travelling – smutna to muzyka, ale nie do końca. Na pewno prowokuje do powstawania skojarzeń, różnych emocji. Jak w przypadku większości Waszych utworów, ciężko ją jednoznacznie zdefiniować. Domyślam się, że jest to zabieg celowy?
Ł.M.: Tak, stąd też taki nieco przekorny tytuł. Od samego początku wiedzieliśmy, że od tego utworu będzie zaczynała się podróż po naszych miejscach.
D.K.: track 2 Back to the Places from our Childhood – sporo kontrastów, niektóre fragmenty mają charakter ilustracyjny… Czy tytuł jest abstrakcyjny, czy ma odniesienia do konkretnych wspomnień?
Ł.M.: I tak i nie jeśli chodzi o wspomnienia. Po prostu chcieliśmy jakoś wrócić do tego co było kiedyś. Stąd ten ilustracyjny charakter. A kontrasty są stąd, że po prostu jest takie dzieciństwo, które ma swoje plusy, ale ma minusy. Zrobiłem sobie kiedyś bilans i zestawiłem teraźniejszość z dzieciństwem. Ono miało niewątpliwie swój urok, ale zbyt wiele było tego przykrego, chwil których chciałoby się nie pamiętać, a nie jest łatwo je wymazać z pamięci.
D.K.: track 3 Unspoken Secrets – najbardziej niekonwencjonalny fragment płyty. Dużo modyfikacji, manipulowania przy tkance i wysiłku, aby sprowadzić tę muzykę do innego poziomu. Kojarzy mi się to z eksperymentami właściwymi dla elektroakustycznych badan dźwięku tak promowanych przez Artemiy’a Artemieva.
Ł.M.: Zgadzam się z Tobą, jest to zdecydowanie najbardziej odbiegająca stylem kompozycja na całym wydawnictwie. Nie powstała jednak przypadkowo i nie bez znaczenia jest jej umiejscowienie w porządku tracklisty – jest to centralny punkt całego albumu. To wszystko są nasze wspomnienia z okresu dzieciństwa, emocje przywoływane z przeszłości dotyczą zarówno tych pięknych jak i przykrych chwil czy zdarzeń, o czym po trosze już była mowa powyżej. Ta kompozycja to wyraz lęku, niepokoju i próba przeniesienia tego na skomplikowaną muzyczną formułę. Kiedy te dźwięki powstawały, nie myśleliśmy akurat o Artemievie, a bardziej o połamanych strukturach, które można znaleźć w twórczości Kanadyjczyka Aarona Funka (Venetian Snares). Fakt, że zwróciłeś uwagę na tego typu podobieństwo może tylko cieszyć i świadczy o tym, że indywidualne podejście do tej muzyki pozwala interpretować ją na różne sposoby.
D.K.: track 4 Unnamed Space of our Imagination. Jak słucham tej kompozycji, to przed oczami stają mi grafiki Michała Karcza. Może nadajecie na podobnych falach? Utwór jest trochę straszny…
Ł.M.: Jeśli chodzi o grafiki, to coś w tym jest. Chociaż zdecydowanie są mi bliższe prace mistrza Beksińskiego. Zarówno w pracach jednego jak i drugiego artysty można znaleźć dużo mrocznych, niepokojących przestrzeni. To samo wyczuwalne jest w eterycznym tle tej kompozycji, są tu także pierwszoplanowe klawisze wnoszące nieco światła i pozytywnych emocji. Dokładnie tak jak bywało to za dawnych lat, wszystkie niepowodzenia i porażki wydawały się końcem świata, by już po chwili stać się mało istotnym drobiazgiem przykrytym solidną warstwą radości i uśmiechu. Wszystko było o wiele prostsze i zmieniało się jak w kalejdoskopie, dziś jest zupełnie inaczej..
D.K.: track 5 A House That Does Not Really Exist: tu wprowadziliście sporo rytmu, który co jakiś czas powraca, inspiracją do stworzenia tej kompozycji był jakiś thriller?
Ł.M.: Pomysł z dodaniem rytmu zaproponował Adam. Jest to najdłuższa kompozycja na płycie, trwa ponad trzynaście minut. Chcieliśmy, aby to było coś na zasadzie takiej elektronicznej i różnorodnej brzmieniowo suity z motywem przewodnim, którym jest pulsujący i powracający rykoszetem rytm.
D.K.: track 6 A Moment of Life – faktycznie jest jak chwila i szybko się kończy… trochę mnie to zaskoczyło. Właściwie to są same efekty i odgłosy burzy. Taka puenta spinająca dzieło?
Ł.M.: Tak. Gdy mieliśmy zarejestrowany już cały materiał czuliśmy, że przydałaby się jakaś jakaś pointa, kropka nad „i”, ale niekoniecznie w formie stricte muzycznej. Burza wydała nam się bardzo wymowna, wielu z ludzi pociąga, fascynuje, a jeszcze więcej jej się boi i odbiera jakoś negatywnie. Najważniejsze, że nikt wobec niej nie pozostaje obojętny, jest siłą natury, elementem potężnego żywiołu. No i sam tytuł…moment życia, kilka chwil w których coś się dzieje, coś zaczyna. Obcujemy z jakąś nienazwaną materią. Rodzimy się, wychowujemy, trwa to lata i cieszymy się żeby w szczęściu i zdrowiu żyć jak najdłużej. Każdego dnia, w każdej chwili przeżywamy takie momenty, kogoś spotykamy, ktoś się rodzi, umiera, aż my sami w jednym momencie odejdziemy z tego świata. Nasze życie składa się z momentów, podczas zarejestrowanej burzy też zapewne „coś” się wydarzyło. Słuchacz, po przesłuchaniu całej płyty może oddać się refleksji, po zatrzymaniu płyty przemyśleć różne sprawy i tak dalej. Nie chcemy tutaj niczego narzucać, jak zawsze dajemy pełną dowolność interpretacji.
D.K.; Dalej podoba mi się w Waszej muzyce, na co już wcześniej zwracałem uwagę: jest to muzyka do wielokrotnego odsłuchania. To, że jest raczej mroczna, nie przeszkadza mi. Słodki pop pragnę jak najszybciej zapomnieć, a muzyka która wierci dziurę w duszy, pozostawia po sobie ślad…
Ł.M.: Bardzo nam jest miło i dziękujemy. Nigdy nie zależało nam na robieniu czegoś efemerycznego, cieszymy się, że nasze kompozycje trafiają do ludzi, że znalazłeś w nich coś dla siebie, radość, smutek, niepokój…
D.K.: Co warto jeszcze wiedzieć o tym okresie pracy Insomnii?
Ł.M.: Jak wiesz, jest to tak naprawdę nasza pierwsza wspólna płyta nagrana jako Insomnia. Wtedy ten projekt przeistoczył się w duet. Z Adamem świetnie się pracuje i mam nadzieję, że ma o mnie takie samo zdanie. Nigdy niczego sobie nie narzucaliśmy. Tutaj nie ma czegoś takiego, że „ty robisz to i to, a ja to i to” i ma być 50% udziałów dla każdego. Nie tędy droga, zawsze szukamy jakiś inspiracji, dzielimy się pomysłami i staramy się wyłowić najlepsze jakie w danej chwili przychodzą nam do głowy, to daje nam największą frajdę, radość tworzenia. Jakkolwiek to zabrzmi – Insomnia, ale i Extreme Agony jest jak rodzina, jak związek w którym trzeba się uzupełniać. Niejednokrotnie wydaje się, że coś jest już skończone, ale brakuje jakiegoś drobiazgu, jednego dźwięku, który trzeba naleźć, a samemu nie jest to takie łatwe. To trochę tak jakbyś miał super auto, nawet z silnikiem, ale nie miał opon i kierownicy. Daleko tym nie pojedziesz.
D.K.: Dziękuję za odpowiedzi.
Ł.M.: Cała przyjemność po mojej jak i Adama stronie. Wszystkiego dobrego!
Damian Koczkodon