Kraftwerk : 168-godzinny tydzień pracy

kraftwerkMariusz Herma: Kameralne występy w londyńskim Tate Modern czy nowojorskim Museum of Modern Art, a w międzyczasie koncerty na wielkich stadionach dla nastolatków. Kraftwerk ma dwie oddzielne kariery?

Ralf Hütter: – Jeśli znasz naszą historię, to wiesz, że właśnie zatoczyła koło. Pod koniec lat 60. obracaliśmy się w kręgach artystycznych, bo w Niemczech nie istniała scena muzyczna jako taka – przynajmniej na kształt tej amerykańskiej czy brytyjskiej. Wszyscy nasi znajomi wywodzili się ze świata sztuki. Jedni malowali, inni fotografowali, do muzyki podchodzono bardzo wizualnie. Sam studiowałem architekturę. Tak wygląda nasz kulturalny rodowód. Kiedy w 1970 roku zakładaliśmy studio Kling Klang, było dla nas oczywiste, że prócz dźwięków powstawać w nim będą również nasze okładki i inne grafiki. Kiedy szukaliśmy z kolei miejsca na koncert, równie często padało na muzea i galerie sztuki, co na kluby studenckie czy jazzowe. Byliśmy małym niemieckim ansamblem artystycznym, niespecjalnie kojarzonym ze światem muzyki. Dopiero po sukcesie „Autobahn” wkroczyliśmy w świat rocka – od razu anglosaskiego.

A więc nie zespół muzyczny, lecz grupa artystyczna?

„Multimedialna” to chyba najlepsze określenie. Kojarzy się z mediami elektronicznymi, które są naszą domeną. Ograniczenie się tylko do kreacji dźwięku byłoby dla nas… zwyczajnie nudne. Podobnie jak odbiorcy, sami potrzebujemy urozmaicenia. I tak było zawsze. Gdy spojrzy się z tej perspektywy na nasze występy w Tate czy MoMA, okażą się one zupełnie naturalne. Przypomnienie muzyki Kraftwerk w kontekście sztuki współczesnej to umieszczenie jej na powrót w otoczeniu, z którego się wywodzi. Oczywiście pozostajemy jednocześnie integralną częścią sceny tanecznej, czy szerzej rockowej…

I popowej?

Gdy przyjeżdżamy do Detroit, witają nas przyjaciele związanie ze sceną techno. W Nowym Jorku – raperzy. I tak dalej. Jak widać Kraftwerk wymyka się standardowym kategoriom, za którymi zresztą nigdy nie przepadaliśmy. Z tego samego względu sięgamy po różne języki. Na potrzeby koncertów w Polsce przetłumaczyliśmy słowa „Pocket Calculator”: „Jestem operator i mam minikalkulator. Ja dodaję, odejmuję, kontroluję i komponuję. Mały klawisz naciskamy i melodię wygrywamy”. (śmiech)Oczywiście nie mówię po polsku, korzystam z alfabetu fonetycznego. Utwór „Radioaktivität” wykonujemy teraz w dużej mierze po japońsku ze wzmianką o Fukuszimie. W każdym kraju współpracujemy z lokalnymi artystami i tłumaczami, bo muzyka to język, a język to muzyka.

Pamięta pan pierwszą wizytę Kraftwerk w Polsce?

W 1981 roku daliśmy kilka koncertów, między innymi w Katowicach i Warszawie. Graliśmy też na świeżym powietrzu w Gdańsku. [Dokładniej w sopockiej Operze Leśnej – przyp. mh]. Wydaje mi się, że koncerty te były organizowane we współpracy z osobami z Solidarności, a przynajmniej cały czas odczuwaliśmy energię i entuzjazm ruchu. Niezwykle cenne doświadczenie. Zaskoczyło nas ponadto, jak wielu słuchaczy przyjechało z Niemiec Wschodnich. Muzyki Kraftwerk nie pozwalano tam wykonywać, ponieważ kojarzyła się z wolnością. Funkcjonowała wyłącznie w obiegu undergroundowym przeważnie w postaci nielegalnych kaset. Fani podążali więc za nami czy to na Węgry, czy to do Polski. Koncert po wschodniej stronie Muru Berlińskiego zagraliśmy dopiero po tym, kiedy już runął. Potwierdziło się wtedy zresztą, że żaden betonowy mur nie jest w stanie zatrzymać fal dźwiękowych. Ludzie znali na pamięć wszystkie nasze utwory.

Muzyce Kraftwerk nie zaszkodził nawet upływ czasu, jak pokazują zaproszenia na imprezy młodzieżowe.

Kraftwerk przypomina kosmiczne laboratorium, które ląduje tu i tam wraz z całym elektronicznym oprzyrządowaniem i potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji. Muzyka elektroniczna jest rodzajem języka globalnego, zrozumiałego w różnych krajach i kulturach. Rzeczywiście graliśmy niedawno w Miami na festiwalu Ultra Music, a wkrótce wybieramy się do Holandii na rockowy festiwal w Roskilde. Spróbujemy przetestować tam nasze projekcje 3D na otwartej przestrzeni. Wcześniej czeka nas tournée po Azji, a niedawno występowaliśmy w Afryce Południowej.

I jak porównałby pan te doświadczenia z perspektywy sceny?

W trakcie koncertu jesteśmy bardzo skoncentrowani na generowaniu dźwięków, kontrolowaniu wizualizacji i wszystkich parametrów. Właściwa adaptacja następuje znacznie wcześniej: kiedy rozkładamy to nasze kosmiczne laboratorium i przystosowujemy do zastanej przestrzeni. Jak wiesz, dysponujemy nagłośnieniem surround, które na dużych festiwalach zupełnie się nie sprawdza. Ale zawsze staramy się zespolić muzykę z otoczeniem, tak by stała się częścią miejsca. Dźwięk surround to kolejny krok w tym kierunku i zarazem realizacja naszych ambicji z lat 70. Woziliśmy wówczas ze sobą mnóstwo analogowego sprzętu i kilometry kabli, ale ostatecznie i tak nic nie działało.

Zdecydowanie tak. W XXI wieku dysponujemy wreszcie sprzętem, o jakim marzyliśmy przez trzy ostatnie dekady wieku XX. Tak naprawdę dopiero od około dziesięciu lat, czyli od wyruszenia w trasę „Minimum-Maximum”, jesteśmy w stanie należycie wykonywać na scenie muzykę Kraftwerk. Przywracać jej na nowo życie, bo o to tutaj chodzi. Technologii zabrało sporo czasu, by nas dogonić.(śmiech)

No właśnie, potrafi pan policzyć lata poświęcone muzyce?

Pierwszy zespół – Organisation – wspólnie z Florianem Schneiderem założyliśmy w 1966 roku. Powstanie studia Kling Klang, a tym samym narodziny Kraftwerk i początek naszych eksperymentów z muzyką elektroniczną, to rok 1970. Miałem wtedy 24 lata, więc już całkiem sporo.

Sporo?

Kariery muzyczne zaczynało i zaczyna się nawet w wieku 15-16 lat. My kończyliśmy wówczas studia. Wydając pierwszy album za granicą, „Autobahn”, zbliżaliśmy się już do trzydziestki. Pod względem tempa rozwoju artystycznego bliżej nam było do reżyserów czy malarzy niż muzyków. Ale o typową karierę nam też nie chodziło, raczej życie sztuką. Ukułem nawet termin „168-godzinny tydzień pracy” w nawiązaniu do 45- czy 50-godzinnego tygodnia pracy w ówczesnych niemieckich fabrykach. Robotnicy dzielili swoje życie na pracę i odpoczynek. Dla nas sztuka miała być całym życiem. Czerpaliśmy inspiracje ze wszelkich jego przejawów: od sportu po literaturę, od hałasu po muzykę klasyczną.

I jakie to było, jest życie? Pozostanie z Kraftwerk na tak długo było dobrą decyzją?

O tak! Kiedy studiowałem architekturę, zupełnie brakowało mi motywacji. Ciągnęło mnie ku dźwiękom, obrazom, książkom. Kraftwerk pozwoliło i nadal pozwala mi wszystkie te zainteresowania realizować: a to poprzez komponowanie, a to tworzenie grafik czy pisanie tekstów. Moje największe marzenie spełniło się – i czas się spełnia.

Spełniło się też wiele wizji z piosenek Kraftwerk, które w latach 70. wydawały się czystym futuryzmem.

Wówczas określano je mianem „nonsensu”. Atakowano nas za naiwność. W tej chwili jednak tamta energia do nas wraca. Do Kraftwerk zgłaszają się firmy technologiczne, proponując swoje programy, nagłośnienia dookolne czy systemy projekcji trójwymiarowych. Jesteśmy szczęściarzami: wizja człowieka-maszyny realizuje się podczas naszych własnych występów. Na kilka godzin człowiek i maszyna stają się jednym.

Do wątków przewijających się przez twórczość Kraftwerk należy także kolarstwo, skądinąd pańska prywatna pasja. Poświęcone mu utwory wybrzmiewają teraz niestety w cieniu niedawnej afery dopingowej.

Gdziekolwiek dominuje konkurencja, pojawiają się też nieczyste zagrania, a ludzi zmusza się do rzeczy, których normalnie by się nie podjęli. A z medycyną eksperymentuje się we wszystkich dziedzinach sportu. W Kraftwerk podejście do kolarstwa było i jest zupełnie inne. Przypomina naszą relację z muzyką: chodzi o ruch, o zestawienie człowiek-maszyna. O wolność, jaką daje przemieszczanie się przez różne krajobrazy – odpowiednio świata gór i dolin oraz świata dźwięków. Stąd też zachwyt wzbudza we mnie widok, jaką popularność rowery zdobyły sobie w Niemczech, Holandii czy Belgii. Setki tysięcy ludzi, codziennie pedałują według własnych upodobań z dala od konkurencji, dopingu i rekordów. Szukają swojego rytmu, równowagi, zdrowia.

Od ukazania się państwa kolarskiej ścieżki dźwiękowej „Tour de France Soundtracks” mija właśnie dziesięć lat. I to wciąż jest ostatni album Kraftwerk.

To już naprawdę dekada? Rzeczywiście, wydaliśmy ją przecież na stulecie Tour de France. Wiele czasu zajęło nam doprowadzenie Kraftwerk do obecnego stanu technologicznego. Przekształcenie grupy w jednostkę mobilną. Studio Kling Klang również przeszło dwa etapy unowocześniania i z wypełnionego po brzegi wysoce awaryjną maszynerią zmieniło się nowoczesny system komputerowy. Cały czas pracujemy oczywiście nad nową muzyką, ale mamy tak wiele pomysłów i dociera do nas tyle zewnętrznych impulsów…

Zaprzyjaźniony z Kraftwerk David Bowie po podobnej przerwie właśnie powrócił z premierowymi utworami.

Tak, słyszałem już kilka z nich w radiu, to wspaniała wiadomość. David Bowie jest niezwykle dynamiczną osobowością. Potrzebujemy, by tacy ludzie byli z nami.

To samo można powiedzieć o Kraftwerk.

I cały czas tutaj jesteśmy. Mamy wspaniały zespół, znakomitych techników, odwiedzamy rozmaite zakątki świata i przygotowujemy zupełnie nowy materiał. Dla nas XXI wiek dopiero się zaczyna.

Źródło : www.polityka.pl  

2 komentarz do “Kraftwerk : 168-godzinny tydzień pracy

Leave a Reply