Muzyka Remote Spaces do pobrania w serwisie bandcamp !

k2Zapraszam do pobrania wszystkich albumów Remote Spaces oraz Krzysztofa Horna w kolaboracjach z Polarisem i Odyssey w formacie bezstratnym lub mp3 za symbolicznego 1 Euro, które są dostępne w serwisie  bandcamp : Collision, Silos, Ypsilon, Elektronicznie (Live)Alpha oraz Spirale. Polecam ciekawą muzykę ambient !

Marcin Melka    

Jakub „Polaris” Kmieć : „Tylko trzeba otworzyć uszy i duszę”

polarisJakuba Kmiecia poznałem kilka lat temu na pewnej liście dyskusyjnej. Miło nam się dyskutowało. Zaimponował mi wtedy płytą cd-r „Stan przejściowy”. Mimo iż to były jego skromne początki, w jakiś dziwny sposób zaczął ją dźwiękiem tak szczególnym niczym ten rozpoczynający polski koncert Tangerine Dream. Mam teraz okazję spytać się go przy okazji wywiadu:

– Co to za efekt Jakubie został tam przez Ciebie użyty?
J.K:  Uuu, pytanie ciężkiego kalibru 😉 Bo nie wiem, o który efekt chodzi, a prawdę mówiąc to tak dawno to było, że nie wszystko pamiętam co i jak robiłem. Komponowałem te utwory w 1999 roku, wiem, że byłem wtedy mocno nakręcony na budowanie brzmień od podstaw… Ten początek – utworu „Przełom” – to po prostu bas z dość głębokim chorusem, na to nakładałem przetworzone próbki z Korga Poly800.
– Powiedz parę słów o Scamallu. Dlaczego taki projekt, czy formuła klasycznego Berlina Ci się znudziła?
J.K.: Scamall i Polaris to dwa osobne projekty prezentujące każdy z nich inny rodzaj muzyki. Katalizatorem do powstania projektu Scamall był pewien widok, który znajduje się wewnątrz okładki płyty „A World Behind The Silence”. Do tamtej chwili na moim dysku twardym leżały bez ładu rożne skrawki, eksperymenty, jakieś pomysły – generalnie materiały, które nie były nawet utworami. Ten widok tak mnie nakręcił, ze w głowie natychmiast ułożyły mi się te fragmenty w jedną całość. Nie wiem, pewnie nadaję się do psychiatry :D. Albo coś wyolbrzymiam. W każdym razie to było fantastyczne przeżycie. To jest uczucie, które towarzyszyło mi już od powstania kawałka „Poza mur berliński” – tytuł i sam utwór to typowa przewrotność – bo sugeruje odejście od klasycznego nurtu a tymczasem w swoim brzmieniu jest bardzo betonowy ;). Z upływem czasu zmieniały mi się nieco zainteresowania muzyczne jak i warsztat pracy itd. Wracając do projektu Scamall: doświadczyłem czegoś, co nigdy mi się nie zdarzyło. Byłem wówczas w Irlandii na kontrakcie, pewnego majowego dnia razem z kilkoma znajomymi postanowiliśmy przespacerować się po klifach w Greystones. Miało miejsce wtedy bardzo fajne zjawisko atmosferyczne – chmury miały swoją górną płaszczyznę na wysokości klifu, zatem widok z klifu w dół był wprost we mgłę, lub chmurę. Panowała cisza, szum morza był jakby przytłumiony. Nagle naszym oczom ukazał się widok dwóch drzew w lekkiej mgle, z czego jedno z nich wyglądało niczym wrzeszcząca głowa człowieka z profilu. Mocno się to kontrastowało z całkowitą niemal ciszą. Nazwa projektu to w języku irlandzkim (to się chyba Gaeilge nazywa jeśli dobrze pamiętam) oznacza „chmura”. Technicznie ta muzyka powstała praktycznie bez midi, kwantyzacji i wyrównywania, czysty spontan, podobny do tego, który mi towarzyszył kiedy powstawały kawałki ze „Stanu Przejściowego”. Głównym źródłem brzmień był syntezator Waldorf XT oraz nagrania dźwięków otoczenia. Mimo iż Polaris i Scamall to dwa różne projekty to mają jednak jedną cechę wspólną: fascynacja 😉 – tyle że zupełnie rożnymi rzeczami.
– Dużo koncertujesz w ramach różnych festiwali – Ambient w Gorlicach, O.L.A w Olsztynie, Music Wave w Szczecinie, kilka edycji Ricochet Gathering, na pewno się zaprzyjaźniłeś z innymi muzykami…
J.K.: Tak, na pewno jedną z takich bliższych jest przyjaźń z Krzyśkiem Hornem.
– Okazało się, że się dobrze rozumiecie, czego efektem są wspólne nagrania i będzie płyta?
J.K: Dokładnie, ale tak naprawdę fundamentem Ricochet Gatheringów jest właśnie przyjaźń i bardzo luźna atmosfera. Nowa płyta z Krzysztofem Hornem to jest zapis koncertu z ostatniego Ricochet Gathering, w Berlinie, 2010r.
– Długo zajęło wam „dopasowanie się”?
J.K: Hmm, dotknąłeś sedna :). Tytuł „Collision” nie został użyty bez powodu – ten koncert, a właściwie kilka rożnych, bardziej poza muzycznych spraw, które mocno przeszkadzały w przygotowaniu się do tego koncertu, wystawiły trochę naszą przyjaźń na próbę. Samo „dopasowanie się” nie zajęło nam praktycznie wcale czasu – upodobania muzyczne mamy podobne, graliśmy już razem i dobrze się nawzajem uzupełniamy, mieliśmy plan na nasz występ. Z tym że z tymi „planami” to było tak, ze od razu postanowiliśmy, żeby grać bardziej spontanicznie. Mniej przygotowanych utworów od A do Z jak na koncercie w Gdyni podczas Nocy Muzeów, a w zamian za to bardziej pójść na żywioł, mieć przygotowane tylko jakieś brzmienia, barwy, kilka pętli, sekwencji i w locie układać z tego utwory zależnie od tego jak nam się klimat nakręci.
– Jakie wrażenie wywarł na Tobie – dla mnie legenda – Steve Jolliffe?
J.K: Bardzo skryty, skromny i pogodny człowiek.
– Cztery razy grałeś na Ricochet Gathering… sporo, gdzie odbywały się te koncerty?
J.K: Te cztery na których byłem to: La Gomera (Wyspy Kanaryjskie), Gaiole in Chianti (Toskania), Vinisce (Chorwacja) i Berlin (Niemcy). Vicowi Rekowi (organizatorowi) udało się stworzyć coś bardzo unikalnego. Szukałem kiedyś po sieci, są podobne eventy, spotkania, ale nie znalazłem niczego co byłoby odpowiednikiem RG. Pierwszy raz przeczytałem o nich chyba ok. roku 2000 na grupie mailingowej „tadream” na Yahoo. Idea wydawała mi się wręcz genialna – spotkanie fanów Tangerine Dream w miejscu związanym z jedną z ich płyt (wówczas to były bagna Okefeenokee) – szkoda, ze taki wypad nie był na moją – wówczas jeszcze studencką kieszeń 🙂
– Ale nadrobiłeś to później z nawiązką, aż Ci zazdroszczę.J.K: Też się z tego bardzo cieszę i sam się nawet trochę dziwię. Do dziś żałuję, że odmówiłem udziału jako muzyk w RG 2004 w Jeleniej Górze – byłem wtedy kompletnie oderwany od muzyki przez kilka lat poprzednich lat, czułem się dość niepewnie jeśli chodzi o swój warsztat.- Masz jakieś szczególne wspomnienia z Ricochet Gatheringów?J.K. Tak, jedną z takich ciekawszych historii jest ta z Vinisce w Chorwacji z 2009 roku. Były wtedy straszne upały co podobno jak na tamtą porę roku (końcówka maja) się rzadko zdarza. Miejsce w którym graliśmy mocno się nagrzewało za dnia – nie sposób było wytrzymać, dlatego też grywaliśmy głównie w nocy. Jednej z takich nocy Vinisce nawiedziła straszna burza. Już przy samych pomrukach z oddali zdecydowaliśmy się wszyscy zrobić przerwę i powyłączać sprzęt, żeby w razie uderzenia pioruna (linia była napowietrzna) nie było strat. Nagle zapadły ciemności – widocznie gdzieś uderzył piorun i padło zasilanie (albo wyłączyli dla bezpieczeństwa). Zapaliliśmy świece i latarki i przy akompaniamencie burzy i deszczu rozpoczęła się … sesja unplugged, śpiewy szamańskimi głosami i perkusja na przypadkowych przedmiotach :).  Na szczęście bateria w mojej kamerce miała jeszcze jakiś zapas prądu i udało się fragment tej sesji uwiecznić.
– Podobają mi się Twoje starsze płyty: Moo’N’Sequences (2004), Re:Transmission (2005) – pogodny spokojny berlin, teraz grasz inaczej, nie mówię że gorzej, każdy się rozwija.
JK: Czy Re:transmission to pogodny berlin? No nie wiem 🙂 – chociaż fakt, są tam jaśniejsze momenty. Zgodzę się, że gram teraz trochę inaczej, chociaż to wciąż są te same fascynacje co 12 lat temu. To chyba wynika z mojej natury – lubię odkrywać.
 – Ilu słuchaczy mogła liczyć publiczność w Berlinie? Zastanawiam się, jak to z tym jest w dawnym centrum tej muzyki..
J.K: To zależy od indywidualnej percepcji – dla kogoś 100 osób to mało, dla kogoś innego 100 osób to dużo. Tak naprawdę nie wiem, nie liczyłem, ale zdaje się, że na sali było przygotowane 150 miejsc, wypełnienie było rożne – czasem 3/4, czasem połowa – nie czarujmy się – tego typu muzyka okres świetności ma już za sobą, co nie znaczy, że nikt jej nie słucha, albo że nie ma dla niej miejsca. Zobacz, ile imprez z tego typu muzyką jest organizowanych w Polsce od jakiego czasu – kiedyś był tylko ZEF, dziś mamy kilka imprez w roku, jeśli nawet nie kilkanaście ;). Poza tym trzeba też się nieco otworzyć na te nowsze rzeczy – oczywiście, znajdą się tam rzeczy słabe, ale są też rzeczy bardzo dobre, tylko trochę inne niż klasyczna elektronika. Potencjał tkwi w młodych ludziach – nieprawdą jest, że dziś młodzież słucha tylko Lady Gagi, słucha też niszowej muzyki, tylko trzeba otworzyć uszy i duszę i umieć odfiltrować ziarno od plew.
  – Można już kupić fajny sprzęt za niewielkie pieniądze, czy świat zmierza w stronę grania z laptopa?
J.K: Początek lat 90-tych przyniósł boom na instrumenty cyfrowe, odwrócenie się plecami od analogów, pogoń za jak najwierniejszym udawaniem instrumentów akustycznych przez samplery. Na szczęście czasy się zmieniły, wróciła potrzeba żywej ingerencji w materiał dźwiękowy, a nie tylko odtwarzanie próbek, powstała nowa generacja instrumentów. Poza tym moc obliczeniowa komputerów stała się na tyle wysoka, że można bylo przenieść instrumentarium do komputera. To ma niewątpliwie zalety jak i wady – ale tak jest ze wszystkim. Coś za coś.
 – Kiedyś było kilku wykonawców, niewielki wybór teraz – masa… Tylko jak znaleźć te perełki?
J.K.: Pewnie – większa dostępność, to większa rzesza artystów i przez to trudniej znaleźć te, jak piszesz „perełki”. Ale z drugiej strony nie krzywdzi to kogoś, kto będąc np. w sytuacji jaka była 30-40 lat temu mógł jedynie marzyć o własnych instrumentach i komponowaniu na własną rękę.
 – Masz teraz jakiegoś faworyta wśród muzyków?
J.K.: Zawsze bardzo wysoko ceniłem sobie polską elektronikę – i to nie tylko tą klasyczną. Pamiętam do tej pory różne dyskusje i zachłystywanie się artystami zza granicy podczas gdy u nas powstawała masa bardzo dobrej muzyki. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo może to zostać różnie odebrane przez to że sam też coś tam tworzę. Co do ulubionych wykonawców spoza naszego kraju – to od ładnych paru lat uwielbiam Boards Of Canada – ciekawe brzmienie, jest w ich muzyce jakaś magia i tęsknota za czasami, które minęły, ale wyrażane innymi środkami niż np. powielanie schematu z lat 70-tych. Kolejny wykonawca to Burial – zauroczyłem się jego muzyką ze 2-3 lata temu i tak mi zostało. Ciężko mi określić tę muzykę, bo jest tam i sporo ambientu i nieco elementów później kojarzonych z dub-stepem – nie jest to przy tym jakaś pokraczna hybryda, ale bardzo charakterystyczne, oryginalne brzmienie. Polecam.
 – Jakbyś określił teraz tę swoją najnowszą muzykę?
J.K.: Mam z tym trochę problem. Nadal jest to muzyka elektroniczna, ale to dzisiaj już nic nikomu nie mówi ;). Definiuję swoją muzykę raczej przez emocje które wyraża, resztę zostawiam słuchaczom. Ulegam różnym wpływom i te fascynacje słychać potem w poszczególnych utworach.
 – Jaka jest kondycja muzyki elektronicznej w naszym kraju?
J.K.: Heh, jest nas bardzo mało w Polsce, zastanawiam się czy nie jest tak, ze jest więcej muzyków niż słuchaczy 😀
 – Ej… Słuchaczy jest więcej 🙂
J.K.: No dobra, jeśli muzyków wliczy się jako słuchaczy ;). A tak poważniej – uważam że kondycja muzyki elektronicznej w naszym kraju jest dobra. Znów korci mnie, żeby podywagować, co to jest muzyka elektroniczna itd. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że jest to jednak muzyka wymagająca jakiegoś zaangażowania od słuchacza, stąd jej trudniejsze odmiany nie znajdą swojego miejsca na dużych imprezach plenerowych, co z kolei nie umniejsza tym „lżejszym” odmianom. Wszystko ma swoje miejsce – jak w przyrodzie.
 – Jak wspominasz swój ostatni koncert w Berlinie?
J.K. Z tym koncertem też wiąże się parę ciekawostek. Przede wszystkim tuż przed wyjazdem zepsuł mi się samochód. Nie miałem funduszy na dość kosztowną naprawę, a w ostatniej chwili ciężko było zorganizować inny transport, w ogóle pojawiło się mnóstwo przeszkód, głównie finansowych, w zasadzie miałem już zrezygnować.  Tak się składało, że Vic Rek również wybierał się do Berlina, zaproponowałem mu udział w targach PopKomm i wspólną podróż. Cieszę się, że byliśmy tam razem. Pomógł mi również na miejscu Wolfram Spyra udostępniając mnie i Bartkowi (Vjowi) część swojego studio na nocleg i próby. Razem z Bartkiem jesteśmy z koncertu zadowoleni – mimo iż był to krótki show-case, udało się wytworzyć w klubie „Frannz” fajny klimat, wypełniając przestrzeń dźwiękiem i wizualizacjami. Miłą niespodzianką było dla mnie to, iż jednym z gości klubu tego wieczora był sam Manuel Göttsching, przybył za namową Vica Reka. Ucięliśmy sobie potem miłą pogawędkę.
 – I znów można tylko Ci pozazdrościć aktywności która skutkuje takimi przyjemnymi konsekwencjami.
Dziękuję Ci za poświęcony mi czas i czekam na Twoją nową płytę.
J.K. Również dziękuję i pozdrawiam Twoich czytelników! 🙂
Damian Koczkodon